Wyświetleń:

Relacje

Relacja z wyjazdu delegacji KKN na mecz Euro2012 Finał Hiszpania-Włochy (4:0), Kijów, 1 lipca 2012
KKN

Kijów, Stadion Olimpijski, 1 lipca 2012r.
Ostatnia już relacja z naszych podróży śladami Euro powstawała najdłużej. Trudy męczącej podróży, konieczność regeneracji sił, odpoczynek i zbieranie myśli - to wszystko sprawiło, że spisanie finałowej przygody zajęło trochę czasu. A działo się, oj działo. No to zaczynamy.

Zanim wyruszyliśmy do Kijowa w czteroosobowym składzie - Michał i ja na wózkach w asyście Sebastiana i Grzesia - długo zastanawialiśmy się nad środkiem transportu. Lot był diabelsko drogi, zaś pociąg niepraktyczny i mało konkurencyjny czasowo. Zdecydowaliśmy się ostatecznie na samochód. Podjęcie tej decyzji nie ułatwiały liczne plotki i stereotypy o jakości ukraińskich dróg. Te ostatecznie okazały się być niemal doskonałe. Ale o tym w dalszej części. Ostatecznie w sobotę około godziny 19-tej wyruszyliśmy z Wrocławia. Symbolicznym był wjazd na obwodnicę obok pustego Stadionu Miejskiego świadczącego o tym, że nasze Euro jest już przeszłością. Z uśmiechem uświadomiliśmy sobie, że niczym wybrańcy jedziemy skonsumować danie główne mistrzostw, jakim było spotkanie finałowe Włochy-Hiszpania.

Dobrze nam znana z podróży do Lwowa droga, prowadząca do przejścia w Korczowej minęła błyskawicznie. Niewiele po północy zameldowaliśmy się na granicy. Prawie godzinny postój przypomniał nam, że podróżujemy na wschód. Do kraju, w którym panuje lekko zmodyfikowany socjalizm, a milicja i mundurowi mogą wszystko. Na naszych oczach jeden z celników bezczelnie przyjął łapówkę od jakiegoś Ukraińca, za nic mając sobie obserwatorów tego zdarzenia. Wiele dobrego nie można też powiedzieć o solidności służb obsługujących granicę. Szczegóły nieco dalej. W tym wątku nadmienię jedynie, że po długim oczekiwaniu paszporty wróciły w końcu do auta. Grześ wrzucił je na półkę, po czym jak najszybciej odjechał z tego nieprzyjemnego nad wyraz miejsca. Po kolejnej godzinie byliśmy we Lwowie.

Tu nasza pewność podróży się skończyła. Drogę do Lwowa już znaliśmy z poprzedniej wyprawy na wschód. O dalszej do Kijowa słyszeliśmy tyle złego, że zwyczajnie obawialiśmy się jej. Tymczasem okazało się, że Ukraińcy zdążyli tę drogę na Euro przygotować. Dwa szerokie pasy z poboczem, wielokilometrowe odcinki prostych niczym od linijki, dużo mniejszy ruch niż w Polsce i w końcu mała liczba miast i wiosek po drodze. Jednym słowem - raj. Wszystkim nam trasa biegnąca przez stepy, pola, łąki i trasy przypominała amerykańskie filmy drogi. Nie mogliśmy się nachwalić tego, co zobaczyliśmy. Ech te fałszywe stereotypy. Trasę pokonaliśmy szybko i bezproblemowo, płacąc po drodze jeden mandat. A jakże, do kieszeni. Tuż po godzinie 9-tej byliśmy w Kijowie. Warto podkreślić, że pełne 1100 km przejechał Grześ. Dzięki temu Sebastian był wypoczęty, co bardzo nam się później przydało.

Plan był taki, że jedziemy prosto nad Dniepr. Kiedyś będąc w Zaporożu miałem okazję zapoznać się ze sposobem zagospodarowania tej rzeki. Przypuszczaliśmy, że nic się w tym względzie nie zmieniło. Szczęśliwie, aby dotrzeć do Dniepru musieliśmy się przedrzeć przez centrum miasta, mogąc tym samym posmakować i poczuć uroki ukraińskiej stolicy. Krótka charakterystyka - mocno pagórkowate miasto, szerokie ulice (często trzy i czteropasmowe), wiele dość wysokich budynków i osławiony płynący w dole Dniepr, przecinający miasto niczym wąwóz. No i mega wysokie krawężniki. Aby dostać się nad rzekę musieliśmy przejechać mostem na wschodnią część miasta. Przypadkiem trafiliśmy na niemal pustą plażę przy hotelu dryfującym na wodzie. Miejsce w sam raz na odpoczynek, gdyby nie...

No właśnie. Wysiadając z naszego auta dostrzegliśmy, że na półce leżą 3 paszporty. Czwarty był... I tu zabrakło odpowiedzi. W samochodzie go nie znaleźliśmy. Postanowiliśmy udać się na plażę, by tam zastanowić się, co dalej. Akcja paszportowa przebiegała dwutorowo. Po pierwsze natychmiastowe uruchomienie procedury wyrobienia paszportu tymczasowego. Dużym problemem była niedziela i głuche telefony do ambasady. Z pomocą przyszła Monika ze spółki PL2012, która błyskawicznie zorganizowała nam namiary na prywatne numery ludzi z konsulatu. Moniko, kłaniamy się nisko!!! Dzięki temu nawiązaliśmy kontakt z Panią Konsul, która poinformowała o procedurach i zadeklarowała otwarcie placówki. Jedyne czego potrzebowaliśmy to zdjęcia. Drugim kanałem ratunkowym była Natalia i jej rodzina. Ich zadanie polegało na skontaktowaniu się z przejściem granicznym i uzyskaniu informacji, czy są posiadaczami mojego paszportu.

Aby zwiększyć nasze szanse powrotu do kraju postanowiliśmy w oczekiwaniu na informacje od Natalii realizować wariant wyrobienia paszportu zastępczego. Pani konsul poinformowała nas o otwartym punkcie fotograficznym. Tym samym piknik nad Dnieprem dobiegł końca. W tym momencie przydała nam się świeżość Sebastiana i jego doświadczenie z półrocznego pobytu w Moskwie. Rajd po Kijowie i zlokalizowanie fotografa zakończyły się sukcesem. Gdy w świetle lamp szykowałem się do zdjęcia, zadzwonił telefon. Natii i Ala przekazały najlepszą z możliwych wiadomości. Paszport jest na granicy i będzie na mnie czekał. Miałem tylko umówić się na jego odbiór. Odgłos spadającego z serca kamienia słyszany był chyba nawet we Wrocławiu. Nawet pośmialiśmy się z miny fotografa, który patrzył na nas jak na wariatów, kiedy informowaliśmy, że nie chcemy już zdjęcia.

Rajd ulicami Kijowa miał swoje dobre strony, a mianowicie całkiem dobrze poznaliśmy miasto. Po chwili oddechu postanowiliśmy wrócić na plażę. Tym razem trafiliśmy na miejską, służącą jako kąpielisko. Tysiące mieszkańców stolicy pluskających się w Dnieprze to dość niespotykany widok w polskich realiach. Co więcej, tuż przed plażą mini miasteczko, porównywalne z naszymi nadmorskimi kurortami. W jednym z ogródków przycupnęliśmy na zimne miejscowe piwo. Przez chwilę poczuliśmy się jak na wczasach. Euro w tym miejscu zupełnie niewidoczne. Dziwny ten Kijów - zgodnie stwierdziliśmy.

Około godz. 18-tej rozpoczęliśmy akcję przemieszczania się w stronę stadionu, w związku z czym wróciliśmy na zachodnią stronę Kijowa. Po wizycie we Lwowie wiedzieliśmy już, ze na ulicach zamiast wolontariuszy będą milicjanci. Ich brak kompetencji i fatalne oznakowanie miasta sprawiły, że niemal godzinę szukaliśmy wjazdu na parking stadionowy, na który mieliśmy przepustkę. Dotarciu do celu nie ułatwiał również fakt, że wciśnięty w podłoże stadion wśród równie wysokich zabudowań był w zasadzie niewidoczny. Wszystko zmieniło się po odnalezieniu granicy do zamkniętej strefy stadionowej. Dzięki wolontariuszom i ich sprawnej organizacji błyskawicznie dotarliśmy na kopertę parkingową w podziemiach. Trzeba przyznać, że podczas całego turnieju wolontariat był jednym z najjaśniejszych jego elementów. Z parkingu windą wyjechaliśmy na przedstadionowy plac.

Szybkie przejście przez bramki kontrolne to kolejny plus. Osoby na wózku nie były w ogóle przeszukiwane. Widok stadionu z zewnątrz chyba nas rozczarował. Może dlatego, że kopuła widoczna jest tylko w połowie. Reszta jest pod ziemią. Wjazd na esplanadę dla wózków zdecydowanie zbyt stromy. Bez pomocy trudno wjechać. Kuluary również niezbyt atrakcyjne. Surowe, betonowe. Widać, że stadion budowany był w pośpiechu. Plus za toalety dla niepełnosprawnych. Było ich sporo i cechowały je estetyka i czystość. Niestety, najważniejsza kwestia, czyli miejsca dla osób na wózkach i opiekunów - dramat. Wysoko, daleko od murawy i przede wszystkim trybuny znajdujące się po drugiej stronie ponad murawą zasłonięte były przez górną trybunę. To zdecydowanie najgorsze miejsca spośród wszystkich odwiedzonych aren Euro.

Sam mecz i poczucie jego wagi podwyższały poziom adrenaliny. Na boisku Hiszpanie rozbili w pył Włochów i całkowicie zasłużenie wygrali 4:0. Na trybunach z kolei mieszanka z całej Europy. Co ważne, na barierce ponownie wisiała nasza flaga. I to niemal na samym środku. Hasło „Dla nas nie ma barier” i herb Śląska obejrzał cały świat. Po meczu odbyła się ceremonia uhonorowania medalami i pucharem. Całe życie marzyłem, by poczuć tę atmosferę. Po finale koszykarskich mistrzostw Europy w 2009 mogłem ponownie oglądać radość Hiszpanów - tym razem z futbolowego triumfu. Tego momentu nie zapomnę chyba już nigdy. VENI, VIDI, VICI - chciałoby się krzyknąć.

Po meczu rozważaliśmy 2 opcje. Nocleg, lub natychmiastowy powrót do domu. Dobra droga zachęciła nas do wyboru opcji nr 2. Grześ z Sebastianem zmieniali się dość regularnie, dzięki czemu trasę pokonaliśmy bez dłuższych postojów. No, może poza granicą, na której czekaliśmy ponad godzinę. Bynajmniej nie z powodu paszportu, który szybko trafił z powrotem w nasze ręce. Do Polski wjechaliśmy szczęśliwi, choć bardzo zmęczeni. Do Wrocławia dotarliśmy o godz. 16-tej. Licznik wskazywał 2 400 km. Niemal 48 godzinna wyprawa dobiegła końca. Nie światu, nie innym, lecz sobie tym razem udowodniliśmy, że dla nas naprawdę nie ma barier.

Zapraszam również do obejrzenia zdjęć w galerii.

Relację sporządził Paweł Parus

Wyjazd zorganizowany był w ramach projektu „Integracja dla każdego” finansowanego ze środków PFRON, będących w dyspozycji Urzędu Marszałkowskiego Województwa Dolnośląskiego.